Zlotowo na Żar.

Sobota, 4 czerwca 2011 · Komentarze(3)
Opisów tego wyjazdu wszędzie na BS było pełno tydzień temu, więc ja nie mam już nic do dodania. :)

Kierunek Santiago, dzień 7: Czarna niedziela

Czwartek, 19 maja 2011 · Komentarze(3)
(15 sierpnia 2010, dystans poniżej setki)
Chyba jedyny dramatyczny dzień w przekroju całej trasy… Złożyły się na to dwa czynniki:
- niedziela;
- ogólnonarodowy włoski urlop.

"Szósta rano, stado zrywa się z barłogów" © ProjektKamczatka


Poranek nijak nie zapowiadał tego, co się miało dziać. Wstaliśmy sobie późno, bo przed 7, już po paru kilometrach znaleźliśmy mały sklepik ze świeżym pieczywem. Jako, że było dość drogo, kupiliśmy na śniadanie po włosku tylko bułki, pesto i po butelce wody. Dobre było. Przy okazji pod sklepem został nasz jedyny nóż.. Pojechaliśmy dalej z zamiarem zrobienia większych zakupów w jakimś tanim supermarkecie. Każdy kolejny okazywał się jednak być zamknięty. Małe sklepy tak samo. W końcu, kiedy już dawno skończyła się woda, nawet otwarta stacja benzynowa byłaby dla nas jak El Dorado. Niestety stacje tego dnia były albo automatyczne, albo zamknięte z powodu urlopu. Około 13 upał był już nie do zniesienia.

Kapitulacja.

"Tytuł jest najważniejszy, wszyscy chcą wiedzieć czego dotyczy zdjęcie." © ProjektKamczatka


Zjechaliśmy do parku, gdzie przynajmniej była fontanna, trochę cienia i kilka rodzin albańskich/włoskich (zależnie od wersji: Majox/ja) które zwaliły się tam na piknik. Ciekawy wydał mi się fakt, że mężczyźni i kobiety siedziały przy osobnych stołach. Fontanna okazała się mieć wodę rzekomo zdatną do spożycia, nie żeby robiło nam to w tym momencie większą różnicę.

Źródło. © ProjektKamczatka


Zaczerpnęliśmy wody i poszliśmy się zdrzemnąć. Po drzemce dalej było zbyt gorąco żeby jechać, więc zajęliśmy się praniem, suszeniem, graniem w karty i czymkolwiek tylko się dało. Autochtoni, którzy w międzyczasie jedli na naszych oczach już pewnie 18 porcję ryb z grilla, chyba odczuli w pewnym momencie względem nas litość, bo przynieśli nam po pstrągu, do tego butelkę piwa i zaczęli krzyczeć „viva Albania/Italia! (zależnie od wersji)

Obiadokolacja. A za nią pstrąg na talerzu. © ProjektKamczatka


W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Sposób w jaki byliśmy zmuszeni po raz kolejny uzupełnić wodę chyba lepiej będzie przemilczeć…

Na tym zdjęciu: Upał. © ProjektKamczatka


Po paru godzinach znowu zastrajkował Hercules. Majox już od początku trasy jechał bowiem z lekko wygiętym przy gwincie pedale, który to wraz z kolejnymi kilometrami trzymał się coraz gorzej. W końcu odpadł - ale jak to starzy górale mawiają: „nie ma takich usterek, którym nie dałoby się zaradzić taśmą termoizolacyjną.”

Taśma dobra na wszystko. © ProjektKamczatka


Po paru(nastu) kilometrach spotkaliśmy gospodarza, który poratował nas dużą śrubą, dwoma butelkami mineralnej (z lodówki!) i zapasem jabłek, dzięki czemu udało nam się jakoś przetrwać aż do wieczora. Miejsce na nocleg znaleźliśmy pomiędzy pustostanem zasłaniającym nas od drogi a winnicami – już po rozbiciu Hiltona okazało się jednak, że budynek obok jest zamieszkany, a całości terenu pilnuje pies, który gdzieś tam w oddali nie przestawał szczekać. Długo zastanawialiśmy się czy przyjdzie w końcu z właścicielem zobaczyć co jest grane. Nie przyszedł.

Miejsce na nocleg © ProjektKamczatka

Kierunek Santiago, dzień 6: Trieste

Sobota, 14 maja 2011 · Komentarze(2)
(14 sierpnia 2010, dystans 198 km)

5:30, pobudka. Zimno i mokro na świecie, a Majox co chwila powtarza na wpół przez sen „jeszcze chwilka, jeszcze chwilka”. Nie ma lekko. Przed 6 rano udało nam się w końcu zebrać - byle tylko zacząć jechać, to jakoś tam się dobudzimy. Planowaliśmy tylko jeden nocleg na Słowenii (teoretycznie zabronione jest spanie „na dziko”), więc postawiliśmy sobie za cel, że tego dnia spać będziemy już nad Adriatykiem. Po godzinie od wyruszenia zrobiło się już całkiem ładnie:

Tak mogłoby być cały czas... © ProjektKamczatka


Przed południem byliśmy w Ljubljanie. Po krótkim pobycie na rynku (nie wiem nawet, czy można to rynkiem nazwać, bo płynie przez niego rzeka, czego na zdjęciu nie widać) udaliśmy się na wzgórze zamkowe.

Rynek w Ljubljanie © ProjektKamczatka


Na górze doszliśmy do wniosku, że skoro zamek już tyle stoi, to może jeszcze trochę poczekać – i poszliśmy się zdrzemnąć na zacienionych ławkach. Obok dla kontrastu przejechało w tym czasie co najmniej kilka ślubów. Zamku ostatecznie nie zwiedziliśmy, bo był płatny, udało nam się tylko obejrzeć dziedziniec.

Zamek jaki jest, każdy widzi. © ProjektKamczatka


Typowa słoweńska średniowieczna winda © ProjektKamczatka


Po tak dogłębnym zwiedzaniu udaliśmy się w dalszą drogę. Pogoda tymczasem zaczynała nam się psuć, zjechaliśmy więc w pewnym momencie do sklepu, gdzie, jak się okazało, miała miejsce nietuzinkowa impreza- urodziny Lidla! Naprawdę ciężko wyobrazić sobie lepsze miejsce do przeczekiwania deszczu po paru dniach ciągłej jazdy. Atrakcje takie jak: CIEPŁE jedzenie (które nie jest ryżem na mleku), darmowe soki i do tego wszystkiego widoczne poniżej babeczki na deser mówią same za siebie.

Urodziny wujka Lidla. Na bogato. © ProjektKamczatka


Kiedy już nie byliśmy w stanie wcisnąć w siebie ani jednej babeczki więcej, nie zostało nic innego, jak jechać dalej. Kolejne kilometry upływały pod znakiem deszczu.

Przejdzie bokiem? © ProjektKamczatka


Postojną minęliśmy w taki sposób, że nawet nie wiedzielibyśmy, że jest tam cokolwiek ciekawego. No ale pamiątkowe zdjęcie jest:

Miasto turystyczne Postojna © ProjektKamczatka


Większych niż stacja atrakcji w Słowenii miało już nie być. Pod wieczór nawet się rozpogodziło, tuż po 20 dojechaliśmy do włoskiej granicy.

Italia, Italia.. © ProjektKamczatka


Mapa Słowenii już z nami nie jedzie. © ProjektKamczatka


Zostało nam 11 km do morza, godzina całkiem przyzwoita, bo przed zmrokiem… Człowiek z taką świadomością nabiera zupełnie nowych sił i jedzie byle szybciej. Majox nabrał chyba za dużo, bo po paru kilometrach od granicy musieliśmy się zatrzymać ze względu na Herculesa, w którym zablokowało się koło. Pękła oś w piaście – na szczęście mieliśmy zapasową. Ale że wszystko wcale nie chciało do siebie pasować, to wymiana zajęła sporo czasu. Rzeczone 11 km udało nam się ostatecznie pokonać po ponad 2 godzinach.

Adam Słodowy wanted. © ProjektKamczatka


Ośka też już z nami nie jedzie... © ProjektKamczatka


Nie polecam zjeżdżania do Triestu z ledwo świecącymi lampkami - choć jest emocjonująco, jako że serpentyny są dość słabo oświetlone.

Widok na Triest © ProjektKamczatka


Miasto wieczorową porą © ProjektKamczatka


Dojechaliśmy do mola, zjedliśmy co było do zjedzenia, po czym Majox pojechał jeszcze trochę się porozglądać po mieście, a ja zostałem na molo i dostałem nawet zaproszenie na imprezę. Świetny pomysł… Koniec końców oddaliliśmy parę kilometrów od centrum w stronę obrzeży miasta aby rozbić Hiltona w zaciszu i z widokiem na morze.

Kierunek Santiago, dzień 5: Słowenia (by Majox)

Sobota, 7 maja 2011 · Komentarze(3)
Szczerze powiem, że ja z tego akurat dnia nic godnego uwagi sobie przypomnieć nie mogłem, a że Majox musi sobie jakoś zapełnić czas przeznaczony na pisanie magisterki... Oddajmy mu głos:

Przerywając opisem ciszę
Piąty dzień opiszę
Więc siódma rano pora wstawania
Więc ósma rano pora nakurwiania
Rym tak prosty i oczywisty
(Ułatwia mi nawiązkę do wiatru)
Gdyż wiatr był porwisty
Wiał w plecy ułatwiając drogę
Wiał w plecy mówiąc, że mogę
Lekko płynnie przez Ptuj , przez Słoweńską Bystrzycę
Lekko płynnie z wiatrem jechaliśmy, podziwiając okolicę
Nocleg mieliśmy na polach chmielu
Tym samym kończę wstęp wierszem, dla Tych niewielu

Most nad Drawą © ProjektKamczatka


Tak, drodzy czytelnicy, ten wiersz powstał na potrzeby chwili, żeby zwiększyć oglądalność.
Zapraszam na gościnny opis piątego dnia już nie wierszem
Jednak żeby podbić oglądalność, wrócę do niego jeszcze.

Opis:
Po przekroczeniu granicy węgiersko-słoweńskiej zobaczyliśmy dobre drogi i dobre ich oznaczenie. Jedyny problem jaki mieliśmy to brak mapy. Z pomocą przyszedł punkt informacyjny, w którym dostaliśmy mapę Słowenii za darmo, wypełniając krótką ankietę turystyczną.

Slovenija © ProjektKamczatka



Tym sposobem nie pytając o drogę dojechaliśmy do miasta, które z całą pewnością zasługuje na uwagę, do Sloveńskiej Bistricy. Być może na odbiór wizualny miasta wpłynęła radość płynąca z wiatru w plecy, być może architektura tego miasta.

Sloveńska Bistrica © ProjektKamczatka


Słowo wyjaśnienia:
W zasadzie to nie jest tak, że jak dwóch gości „nakurwia” (słowo klucz) rowerem, bo ma wyznaczony termin lotu, to nie zwraca uwagi na piękno urbanistyczne miasta. Owszem, zwraca. Widzieliśmy największą atrakcję tego dnia – Zamek w Slovenskiej Bistricy. Zjedliśmy też pizzę w pobliskiej piekarni za 1 euro, oczywiście pod sklepem, oglądając zabytki.
Rzeczony zamek © ProjektKamczatka


Dawno się w lustrze nie widzieliśmy... © ProjektKamczatka


Z pełną powagą mogę powiedzieć, że warunki pogodowe wpływają na percepcję odbierania zabytków i przyrody. Nie dalej jak dzień później w innym pięknym mieście – Postojnej zatrzymaliśmy się jedynie na stacji benzynowej, gdyż tylko tam był dach, który chronił od deszczu.

Ile pięknych wrażeń z tego miasta mogłoby zostać w naszych głowach
Jednak padał deszcz, w umysłach pozostała tylko stacja benzynowa…

Wracając do piątego dnia, do opisania zostało Celje, jednak z przyczyn, iż piszę to po długim czasie, nie pamiętam co to za miasto. Gogle grafika podpowiada, że jest tam bardzo ładnie, jednak z uwagi, że szukaliśmy noclegu i było też już ciemno nie zanotowaliśmy tego faktu w naszych umysłach. Pamiętam z tego dnia stodołę, w której mieliśmy spać, jednak Marcin swoim trzeźwym umysłem zauważył, że ta stodoła jest koło gospodarstwa, a pozostawione traktory (z kabinami które świetnie nadawały się do spania) są własnością lokatorów tego gospodarstwa i mogłoby im się nie spodobać.


Pomysł hardkorowy skrajnie
Jeden w traktorze, drugi w kombajnie <poważna mina>

Pojechaliśmy dalej, choć ja już bez świateł, bo spaliłem wszystkie żarówki (mieliśmy dużą prędkość i dynamo ZZRowskie przekazywało zbyt duże napięcie na chińskie żarówki, które się szybko spalały <poważna mina>)
Nocleg kilka kilometrów za Celje to pole chmielowe, które odgradzało nas od drogi. Na całej trasie nie mieliśmy żadnych zagrożeń życia, jednak lokacja baz na koniec dnia zawsze była czymś niezwykłym, szukaliśmy najlepszych miejsc i choć przychodziły do głowy pomysły spania w traktorach <dobra, to mój pomysł> to z perspektywy czasu każda założona baza była w 100% trafiona, położona jak najbardziej w strategicznym miejscu.

Pole jak znalazł © ProjektKamczatka


Tutaj zdradzę rąbka tajemnicy z przyszłych dni:
Nawet lokacja bazy koło francuskich hiphopowców na plaży, którzy mieli głośne radio i grilla okazała się nad wyraz bardzo strategiczna:
- po pierwsze primo francuski hip hop jest niezrozumiały dla umysłu a przyjemny dla ucha
- po drugie primo kiełbaski od francuskich hiphopowców smakują wybornie <tak, wzruszyłem się>
I choć czasem piszę rzeczy poważne w sposób niepoważny zatracając powagę chwili to ta chwila jest na tyle wzruszająca, że zakończę tym wywodem o dobroci francuskiej sceny hiphopowej słowem:
„Merci” – tyle byliśmy w stanie wyksztusić z siebie gdy francuzi przyszli do nas z podarunkiem.
Dziękujemy!

Kierunek Santiago, dzień 4: Zrzuty.

Środa, 4 maja 2011 · Komentarze(1)
(12 sierpnia 2010)
Wszystkim siedmiu osobom, które tu czasem zaglądają (Ciebie Majox też liczę) pewnie dawno już się koza znudziła, więc pora by była najwyższa cokolwiek napisać. A tu a to święta, a to weekend majowy, wiecie jak to jest. No właśnie.
Będzie zwięźle, bo drugi dzień Węgier to zwyczajnie nudy i jazda takimi zadupiami, że ciężko to w ogóle zlokalizować na mapie. Chcieliśmy dojechać jak najbliżej słoweńskiej granicy, a przy okazji spotkać się wieczorem ze znajomymi, którzy akurat wracali samochodem z Chorwacji. Gdzieś między Sárvárem i Vasvárem znaleźliśmy kolejny cudowny skrót, na którym to nie było ani jednego otwartego sklepu, tylko malutkie wioski od czasu do czasu, las pełen grzybów i całkiem sporo podjazdów - a nam kończyła się woda.

A może by tak już flagę wywiesić? © ProjektKamczatka


Kiedy nadzieja na znalezienie sklepu stopniała do zera, postanowiliśmy poprosić mieszkańców tego zadupia, żeby dali chociaż bidon kranówą napełnić. Popatrzyli na nas, po czym przynieśli zapas mineralnej… Dobrzy ludzie. Flaga się chyba przydała. :-)
Na wieczór udało nam się dotrzeć w okolice Csesztreg, gdzie rozbiliśmy Hiltona nad jeziorkiem z ciepłą, czystą wodą, popływaliśmy i w oczekiwaniu na znajomych zjedliśmy po niezdrowym hamburgerze. A wieczorem- kiedy już Majox oddał nadmiar 5 kilo ubrań, które miały już z nami nie jechać i wrócić do Polski- usiedliśmy wszyscy razem wokół kuchenki polowej, jedliśmy, piliśmy, a rozmowom i śmiechom nie było końca aż do białego świtu.

Mobilna suszarka do ubrań © ProjektKamczatka


Hilton w pełnej krasie © ProjektKamczatka


A tak na serio, to byliśmy zmęczeni, więc wypiliśmy po browarze i poszliśmy spać.

Kierunek Santiago, dzień 3: Węgry.

Wtorek, 26 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
(11 sierpnia 2010)
Byle do Węgier. Bo to już niby daleko będziemy. Od miejsca noclegu do granicy zostało jakieś 70 km, następne kilkanaście do Gyoru, jedynego większego miasta jakie mieliśmy mijać. Niedługo po wyruszeniu mijaliśmy kozę, która to spokojnie się pasła zaraz przy drodze.
- A gdyby tak ją wydoić?
- Serio mówisz?
- Nie. Chociaż kozim mlekiem bym pewnie nie pogardził…
- No więc może jednak?..
Zanim do czegokolwiek doszło, z chatki obok wyszła stara babuszka i po nawiązaniu krótkiej rozmowy powiedziała że z dojenia nici, bo koza jest stara. A poza tym, to to cap jest. Dobrze, że wyszło jak wyszło…

Koza, która okazała się być starym capem. © ProjektKamczatka


Przed południem byliśmy już nad Dunajem.

Dunaj. Czysty to on nie jest. © ProjektKamczatka

Madziar Koztarcośtam © ProjektKamczatka


Przez Węgry jedzie się trochę dziwnie. Już na wstępie, tuż za granicą, na jedynej drodze prowadzącej do Gyoru stoi sobie zakaz jazdy rowerem. Gdyby ktoś chciał się do niego zastosować , musiałby nadłożyć ok. 90 kilometrów- genialne w swojej prostocie. Samo miasto nie jest najlepiej oznaczone. Na szczęście jeden z autochtonów postanowił pokazać nam drogę i przez całe miasto jechał z nami na składaku, tylko po to, żeby powiedzieć na koniec „noo, to jedźcie tutaj” i się wrócić. Miło. I nawet nie chciał pieniędzy.
Żeby nie nadkładać zbyt dużo kilometrów, trzeba też często decydować się na lokalne drogi, a te też nadmiarem oznaczeń nie grzeszą. W dodatku, czasami aby przejechać z jednej wiochy do drugiej , oddalonych od siebie o może 5 km, trzeba zrobić spore kółko bo tak akurat prowadzi droga. Staraliśmy się temu zaradzić wyszukując skróty na gpsie. Kończyło się to tak:

Typowy węgierski skrót © ProjektKamczatka

Tośmy skrócili © ProjektKamczatka


Wieczorem znów udało się nam zakotwiczyć pod kościołem – miejsce zasłonięte od ulicy, więc ryzyko wizyty policji zdecydowanie mniejsze. I nawet kran był.

Przed noclegiem © ProjektKamczatka

.

Czwartek, 21 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kręcimy jak trzeba.

Przetarcie szlaku.

Środa, 20 kwietnia 2011 · Komentarze(3)
Trasa: Kęty, Oświęcim, Imielin, Mysłowice, Sosnowiec. I nazad.
Z brzozą. Na hałdzie. © ProjektKamczatka

Bez brzozy na hałdzie. © ProjektKamczatka

Innowacja w budownictwie - nowoczesny balkon (Imielin) © ProjektKamczatka



Jak dobrze pójdzie, jutro pojawi się cześć trzecia wyprawy do Santiago. Tradycyjnie nic nie obiecuję. :]